Stanisław Jaszowski zgromadził wiele rodzinnych fotografii

Stanisław Jaszowski zgromadził wiele rodzinnych fotografii

Zainaugurowany przez nas wraz z początkiem nowego roku cykl artykułów opisujących eksponaty zgromadzone na wystawie „Gmina Lubin –wczoraj i dziś” zachęcił wiele osób do przejrzenia pamiątek po swoich przodkach i do podzielenia się z nami  wspomnieniami o nich, a nawet ich osobistymi wspomnieniami.

Stanisław Jaszowski z Miłosnej przekazał nam spisane przez siebie wspomnienia dziadka Antoniego. Dołączył także opis  własnych przeżyć z dzieciństwa.

Zachęcamy do lektury fragmentów tych zapisków, bowiem to historie, o których coraz częściej się zapomina. Mieszkając dziś w murowanych domach,  z gazem, prądem, internetem   nie doceniamy czasów, w których żyjemy….

 

Dowidka” czyli bilet w jedną stronę

Lata wojny, napady zamaskowanych ludzi na domy zamieszkane przez Polaków  we wsi Stodółki,  obawa przed utratą życia przyśpieszyły decyzję dziadka na wyjazd  w nieznane. Dziadek Antoni Jaszowski wiedział, że na dworcu w Gródku Jagiellońskim jest już wiele polskich rodzin, które tak jak on, uciekając przed śmiercią, godzą się na wywózkę. Po dwóch tygodniach koczowania na dworcu, 19 grudnia 1945 r.  wsiedli do podstawionego pociągu starając się nie tracić kontaktu z rodziną i sąsiadami.

(…) Babka wyciągnęła różaniec i zaczęła cicho odmawiać zdrowaśki. Ciotka rozglądała się po wagonie, przesuwając wzrok z jednego kufra na drugi, jakby zdziwiona, że dorobek ich całego życia stanowi koń, dwie krowy i trzy kufry: z jedzeniem, paszą dla chudoby i resztkę ubrań. Dziadek patrzył bezmyślnie na stojącą w rogu wagonu beczkę z kiszoną kapustą przyciśniętą dwoma ogromnymi kamieniami, które kazał zabrać na wszelki wypadek.

– Kto go tam wi czy tam gdzie nas wywożu bedu kamieni – uzasadnił swoją decyzję. Zaciskając jedną rękę na krawędzi beczki, drugą na parapecie otworu w ścianie wagonu, który służył jako okno, dziadek doprowadzał wzrokiem uciekający krajobraz, do którego miał nadzieję za pomocą bożą, jak wszystko si uspokoi niedługo wrócić.

(…) Pociąg, częściej stojąc niż jadąc, dowlókł się do Wrocławia gubiąc po drodze na stacjach pasażerów wraz z ich dobytkiem.

Wysiedli w Raszówce skąd zostali skierowani do Ischerey (Miłosnej). Koń człapiąc noga za nogą, wiózł ich przez wioski, które wprawdzie nie były bardzo zniszczone, ale wiało od nich chłodem – były ,,poniemieckie”. Pola były usłane czymś co z odległości przypominało ziemniaki. Gdy podjechali bliżej okazało się, że są to polne kamienie.

– I po cóż nam byłu wieźć taki świat drogi kamieni do przyciskania kapusty –  wymamrotała babka patrząc z wyrzutem na dziadka.

Stanisław Jaszowski z dumą prezentuje strój z przełomu XIX i XX wieku, który jego babcia Katarzyna zakładała na ważne uroczystości

Stanisław Jaszowski z dumą prezentuje strój z przełomu XIX i XX wieku, który jego babcia Katarzyna zakładała na ważne uroczystości

W wiosce w niektórych domach mieszkały jeszcze Niemki z małymi dziećmi. Dziadek, który nauczył się języka niemieckiego w armii Franciszka Józefa w czasie I Wojny Światowej, starał się nawiązać z nimi kontakt. (…) W domu, w którym osiedlił się dziadek mieszkała nadal Niemka z córką i dziewięcioletnią wnuczką Barbarą.  Po paru dniach wzajemnej nieufności i obserwowania się, zapanował klimat tymczasowości. Dziadek był przekonany, że najdalej za pół roku będzie mógł wraz z rodziną wrócić na wschód, dlatego też rzeczy, z których rzadziej korzystano kazał przechowywać w przywiezionych ze wschodu kufrach.

– Ni bedy si dwa razy rozpakowywać i pakować – uzasadniał.

(…) W ciągu paru tygodni pozostałe domy zasiedlili przesiedleńcy z powiatu zbaraskiego. W sąsiedniej, położonej 2 km dalej wiosce stacjonowali jeszcze Rosjanie, którym Niemcy uprawiali pola. Najwięcej czasu zajmowało im gromadzenie i wysyłanie do Rosji „trofiejnych” rzeczy. Każde pojawienie się Rosjanina, Niemka natychmiast zgłaszał dziadkowi, szybko zdejmując z palca złotą obrączkę.

– Ruski capcarap –  tłumaczyła obrazowo rękoma co może się stać z obrączką.

Dziadek szybko wychodził na podwórko dając do zrozumienia Rosjaninowi, że w domu mieszkają już Polacy i nie ma tu czego szukać. (…) Szabrowników z centralnej Polski nie dało się tak łatwo pozbyć. Udając urzędników, rekwirowali zdezorientowanym ludziom co cenniejsze rzeczy.

Urodziłem się w 1951 roku i szybko nauczyłem się odróżniać rzeczy poniemieckie od tych cenniejszych przywiezionych ze wschodu.

W nieskończoność mogłem słuchać opowieści o tym, jaki raj utracili rodzice na wschodzie. Z każdą opowieścią: ziemia, chałupa, jabłka, chleb, a nawet słońce na wschodzie zyskiwało coraz większą wartość. W opowieściach, które dotyczyły najczęściej czasów przedwojennych przewijały się nazwiska polskie, niemieckie, ukraińskie, żydowskie. Po pewnym czasie widziałem oczami wyobraźni wioskę, którą opuścili rodzice z jej mieszkańcami, radościami i problemami. Obraz ,,wschodniej sielanki” czasami mąciły wspomnienia rodziców i sąsiadów, którzy w długie zimowe wieczory przy lampie naftowej opowiadali sobie nawzajem mrożące krew w żyłach zdarzenia z lat okupacji.

Dorośli zajęci codzienną pracą dawali nam wiele swobody. Zabawialiśmy się beztrosko w wojnę, gdy obok nas zakładano a następnie rozwiązywano spółdzielnie produkcyjne, wsadzano do aresztu a następnie wypuszczano tych, którzy do spółdzielni nie chcieli wstąpić, odrabiano szarwark, oddawano obowiązkowe kontyngenty, ledwie wiązano koniec z końcem.

Początkowo uzbrojeni byliśmy tylko w bagnety i drewniane pistolety. Z czasem, a szczególnie kiedy oczyszczano szambo na posterunku milicji dozbroiliśmy się w zardzewiałe pistolety i broń długą, którą ukradliśmy z dość pokaźnego stosu zanim wywieziono je na złom.

(…) Najczęstszym powodem bójek była odmienna od lwowskiej mowa ludzi, którzy przyjechali z powiatu zbaraskiego. To co w moim domu nazywało się płachtą u sąsiadów nazywano weretą, gdy ja szedłem do chałupy, oni szli do chaty, gdy ja szedłem na powałę, oni na strych, gdy mówiłem pokazując palcem “o tam” oni “wondzil wo”, u nas świnie były w kuczy, u nich w chliwi.

Pogodziła nas dopiero szkoła. Tam nauczono nas, że nie ma ani chaty, ani chałupy tylko dom, że krowa daje mleko a nie mliko, że jemy chleb, a nie chlib.

Dzisiaj, gdy wspominam tamte lata czuję zapach pieczonego przez mamę w piecu chlebowym chliba, który miał tę przewagę nad dzisiejszym chlebem, że był smaczniejszy. A może tylko tak mi się wydaje…?